* * *
Pornografia filozofów.
* * *
Każdy
jeden dzień jest taki sam. Każdy, to ta sama pętla na taśmie, ściśnięta po próg
nudności przez wypełnienie prozą porannych ziewnięć, buczenia ekspresu, szumu
spłuczki, stukotu tysięcy butów w metrze, jęków i pokasływań rzeszy anonimowych
pątników, skazanych na tą samą codzienność roboczego dnia i przyjmujących ją
nie tyle z dobrotliwą rezygnacją, co z pełną dozą bydlęcej nieświadomości.
Pobudka,
młynek do kawy, minięcie się przy łazience z matką idącą za potrzebą, wizyta w
pokoju siostry i zachłanne spojrzenia na jej nagusieńkie jak Bóg stworzył
ciało. Dźwięk kukułki w zegarze, nagły powrót do rzeczywistości i jeszcze jeden
łyk kawy, a potem ostatnie miłe spotkanie na schodach, z sąsiadką najwyraźniej
lubującą się w chodzeniu bez bielizny. Tak wygląda każdy dzień tytułowej
postaci filmu – Themroca, granego tutaj przez Michela Piccoliego (w Polsce
znanego choćby z „Habemus papam – mamy papieża”).
Fizjologiczne napięcie i napływ płynów ustrojowych już wcześniej niezwykle silne, wciąż mocniej się wzmaga zaburzając równowagę. Entropia układu rośnie, podczas gdy sam system nie podejmuje żadnych działań, by równowagę przywrócić, dzieląc ludzi na niezdolne do wzajemnej komunikacji grupy stadne albo przydzielając ich do prac bezproduktywnych i w obliczu wszechogarniającej beznadziei, pozbawionych wszelkiego znaczenia. Będący w samym środku tego wszystkiego Themroc osiąga punkt krytyczny, po którego przekroczeniu nie ocaleje żadna wartość, złamane zostanie każde tabu, przekroczone zostaną wszelkie normy, a uświęcone pojęcia wstydu i grzechu zostaną bezpruderyjnie starte z powierzchni ziemi.
Ze
względu na oryginalną ścieżkę dźwiękową (ale nie tylko) film Claude’a Faraldo to prawdziwa symfonia natury, zupełnie jak edkowy żołądek w „Tangu”. Gdzie
jednak bohater Sławomira Mrożka wypracowany porządek kruszy, ograniczając się
do udaremniania prób jego naprawienia, Themroc staje się prawdziwie
niszczycielskim kafarem albo łyżką do burzenia budynków.
Nie jest bowiem bohater ani
naiwnym protagonistą, ani dociekliwym filozofem zdzierającym zasłonę
rzeczywistości, by walczyć potem o Wielkie Prawdy i wyzwolenie bliźnich spod
jarzma nieświadomości. Jest on raczej zdziczałym troglodytą, na którego
cywilizacja nałożyła karb konwencjonalnych zachowań, które jednak ledwie są w
mocy, by spełnić swoje zadanie. Ciasny garnitur narzędzi kontroli i
samokontroli pęka tutaj w szwach. Themroc naprawdę nie przechodzi żadnej
przemiany, nie podejmuje najmniejszego nawet wysiłku autorefleksji.
Najzwyczajniej w świecie przestaje udawać człowieka, którym tak trudno mu być.
Zawsze obecne popędy, agresja i żądze wypływają na wierzch, a obserwatorzy tej
pozornej przemiany szybko zaczynają brać przykład ze swojego pół-zwierzęcego
sąsiada. Ten ostatni wątek, świetnie wyartykułowany w scenie finałowej orgii,
obnaża kolejny fałsz zachodniej cywilizacji, że nie wyrasta ona dzisiaj na
szlachetnych prawdach, cierpliwych dociekaniach, czy bohaterskich staraniach o
odkrycie sensu życia albo istoty człowieczeństwa. Zbudowana jest na zwykłym
naśladownictwie, powielaniu konwencji. Małpowaniu drugiego.
Język filmu nie jest językiem
ludzkim. Udaje on mowę poprzez zniekształconą „frankofonię”, ale naprawdę w
obrazie nie pada ani jedno artykułowane słowo. Aby zrozumieć motywy bohaterów,
widz musi nastawić ucho na obszar emocji i pierwotnych doznań, jakby
nasłuchiwał niedźwiedzia czającego się w lesie.
Rozkład
zatem dokonuje się tu w sposób wykładniczy i samorzutny, film pokazuje siłę
entropii w całej jej naturalności i potencjale. Gwałtownej degrengoladzie i
lawinie społecznego gruzu nie będzie w stanie oprzeć się nic. Jest to radykalny
krok do przodu, w porównaniu chociażby z „Różowymi flamingami” Johna Watersa,
gdzie gwałt na wartościach i kulturowych normach odbywał się w sposób
zorganizowany i systematyczny, przy jednoczesnym współtworzeniu swoistej
anty-kultury.
Widzowie na niedawnym pokazie zaserwowanym przez naszą Sekcję Kultury Współczesnej UJ stwierdzili, że film nie zawiera w sobie sensu. Jeśli kto zechce, może taką interpretację przyjąć swobodnie. Warto bowiem spojrzeć w niego jak w anty-zwierciadło, aby potem móc podjąć rozważania nad tym, co właściwie sensem jest.
„Themroc" zrzuca wszystkie fasady. Pokazuje, jak kruche są bariery chroniące nas przed własną zwierzęcością i jak łatwe do sprucia są społeczne gorsety, które nosimy. Przestrzega tym samym, by uważać, aby nigdy nie były one na nas za ciasne.
<P. C.>